niedziela, 24 sierpnia 2014

Rozdział XXV

    Przez ostatnie dwa dni snułam się po domu niczym duch. Myślałam, że praca chociaż w małym stopniu pomoże mi o tym wszystkim zapomnieć. Nie odważyłam się zadzwonić do Marco po tym, jak mnie przywiózł. Zaczął regularne treningi, z czego powinnam czerpać radość. Ale chyba nie potrafiłam. Alex potrząsnęła mną niecierpliwie, kiedy zmęczona prawie zasypiałam w fotelu. Spojrzała gdzieś z łzami w oczach, chcąc mi w jakiś mądry sposób pomóc, co oczywiście nie było możliwe. Od stukania palcami w klawiaturę miałam tak obolałe palce, iż musiałam spasować godzinę przed zakończeniem etatu. Taka sytuacja zdarzyła mi się po raz pierwszy od dwóch lat. Nie odzywałam się praktycznie do nikogo, nie licząc zdawkowych wymian zdań między mną i szatynką. Ścisnęła pocieszająco moją rękę, pociągając ją mocno do góry. Chciała, bym z nią na górę, natomiast nie miałam na to najmniejszej ochoty. Mats z wyjątkowym uporem maniaka zupełnie nie potrafił pogodzić się z tym, że jestem tak poważnie chora. Musiałam do niego zadzwonić, ponieważ byłam mu to poniekąd winna. Po dłuższej chwili postanowiłam pójść jednak do sypialni, cierpliwie podtrzymywana przez ramię dziewczyny. Kiedy weszłyśmy razem do pokoju, puściła mnie pośpiesznie, rzucając w moją stronę skompletowane ubranie.
   - Co ty kombinujesz? Chcesz się mnie pozbyć, tak?- dodałam szybko jednym tchem, widząc, jak wyciąga z wnętrza szafy spakowaną walizkę. Musiała zrobić to niedawno, a ja nawet tego nie potrafiłam zauważyć...
   - Powiedzmy, że Marco zaplanował dla ciebie małą niespodziankę- mruknęła tajemniczo. Z wahaniem ubrałam się w czarne rurki, żółty T-shirt z napisem ,,Borusse!'' a na ramiona, które zdążyła pokryć gęsia skórka, nałożyłam szarą bejsbolówkę.
   - Mam ciarki przez was na plecach - powiedziałam z teatralnym i zarazem udawanym przerażeniem, niestety już sama targając dość ciężką walizkę na dół. Na zewnątrz zapanował wieczór. Wyraźnie czułam na plecach jej wzrok, kiedy byłam w przedpokoju. Spojrzała na mnie wyczekująco. Wyglądała. jakby chciała coś, a miałam się niby domyślić, o co tu chodzi. Skinęłam głową na znak, że może zacząć swój dialog.
   - Wiesz sama... Z Sebastianem układa mi się bardzo dobrze, nawet lepiej, niż wyobrażałam sobie to wszystko na samym początku. Ostatnio o coś mnie spytał....- głośno przełknęła ślinę, uciekając wzrokiem na bok. Kiedy skończyłam wiązać conversy, nadal nie odezwała się ani słowem. Po raz pierwszy od kilku dni nie miałam na barkach dojmującego poczucia smutku.
   - Zaproponował, żebym z nim zamieszkała - wydusiła jednym tchem. Zatkało mnie. W głębi duszy wiedziałam, że taka sytuacja prędzej czy później nastąpi. Teraz zrozumiałam, czego oczekiwała.
   - Ach. Ja nie mam nic przeciwko - wzruszyłam ramionami, lekko się uśmiechając. Na tą chwilę byłam zdobyć się tylko na coś takiego. Zauważyłam, że z trudem powstrzymuje swój wybuch radości z względu na mnie. Zza drzwi dobiegł dźwięk donośnego klaksonu, który oznajmił nam przybycie mojego chłopaka. Westchnęłam głęboko. Chyba tylko moje życie przeciekało mi przez palce.
                                                                *****

Piasek przyjemnie i kojąco chrzęścił pod stopami. Zimna, poranna bryza uderzyła mnie w twarz. Powinnam w pierwszej kolejności zadzwonić do Matsa i go operniczyć, że wziął udział w tym całym 'spisku'. Muszę przyznać, iż całej trójce naprawdę to wszystko się udało. Szum fal działał na mój organizm uspokajająco. Marco najwyraźniej szukał czegoś w domu, a ja miałam czas zebrać myśli, ponieważ poszliśmy dość późno spać. Samolot, którym lecieliśmy, spóźnił się aż o godzinę i byliśmy na miejscu trochę później niż to było zaplanowane. Spałam w czasie całego lotu, wygodnie oparta o miękki fotel. Jak przez mgłę pamiętam drogę do willi, która pomimo swojego rozmiaru sprawiała wrażenie dość przytulnej. 
      - Przejdziemy się?- zapytał znajomy głos z tyłu, a po moich plecach przeszły dreszcze. Zeszliśmy na plażę terakotowymi schodami. Poszliśmy bardziej ku brzegowi, a woda morska delikatnie łaskocząc obmywały nam stopy. Oboje chyba baliśmy się poruszyć ten drażliwy temat. Jednak ta cisza w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. W pewnym sensie mogłam być nawet pocieszona. Marco odetchnął pełną piersią. 
    - Jeszcze kiedy cię nie znałem, traktowałem kobiety wręcz jak przedmioty. Byłem strasznym draniem, który po prostu je wykorzystywał i zostawiał. 
    Nie musiałam nawet na niego patrzeć, żeby stwierdzić, że to wyznanie kosztuje go dużo sił. Na twarzy zagościł mu grymas. Objął mnie czule, stwierdzając słuszność swojego wyznania. Zaczęłam podziwiać blondyna za to, że potrafił przyznać się do czegoś takiego... Najprawdopodobniej to chyba
jedyny mężczyzna na ziemi, który odważył się zrobić coś takiego. 
  - Kiedy poznałem ciebie, od pierwszej myśli wiedziałem, że nie mogę i nie potrafię cię skrzywdzić. Zrozum, nie mogę cię teraz stracić! Tak cholernie mocno cię pokochałem!
    Ostatnie słowa wręcz wykrzyczał. Jakby na potwierdzenie swoich słów przycisnął swoje spragnione wargi do moich. Czułam słony smak naszych wspólnych łez, gorącą namiętność, jego bezdenną rozpacz. Całował mnie tak, jakbyśmy robili to po raz ostatni.  Wplótł rękę w moje jedwabiste włosy, jeszcze bardziej dając mi do zrozumienia, jak bardzo mu na mnie zależy. Nasze ciała dopasowywały się do siebie niemalże idealnie, jak dwie połówki jednego jabłka. Oparłam obie wolne dłonie na szerokim torsie blondyna. Delikatnie i wręcz niewyczuwalnie napierał na mnie swoimi biodrami. 
    - Marco...- wydusiłam z trudem, nawet przez krótką chwilę nie przerywając pocałunku. Niestety to on zrobił to pierwszy. Schylił się, by następnie nieść mnie w swoich silnych ramionach. Lekko muskał ustami moją wygiętą szyję. Pewnym siebie krokiem szedł jakiś czas w stronę domu, nie dało się w tym wyczuć żadnego wahania. Od tak dawna moje samopoczucie było dalekie od ideału, a teraz niemalże osiągnęło szczyt. Serce galopowało jak rozszalały koń, krew głośno szumiała w uszach. Kiedy moje stopy dotknęły zimnej drewnianej podłogi, jednym rzutem stoczyliśmy się oboje na aksamitną kanapę.  Powietrze wokół nas zgęstniało tak, że można by je z łatwością kroić nożem. Ręce mężczyzny zawędrowały aż pod moją koszulkę, łaskocząc mnie w żebra. Zdusiłam w sobie śmiech. 
   - Nie pozwolę, żeby cokolwiek mogło nas rozdzielić - wyszeptał mi do ucha śmiertelnie poważnie. Inaczej nie mogłam tego określić. Pogłaskałam  go brzegiem dłoni po policzku, momentami wręcz przytłoczona uczuciami które kierował w moją osobę. Jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłabym, że spotkam kogoś takiego. Było to tak nierealne, iż straciłam prawie wszystkie nadzieje. Wygasały one po kolei, aż do momentu, kiedy Marco wparował do nas do biura i poprosił mnie o spotkanie w kawiarni. Wspominam to jako jeden z lepszych momentów w moim życiu. 
   - Wiem, kochanie. - odpowiedziałam słabo, poniekąd domyślając się, że jeśli badania nie wyjdą dobrze, nie będziemy mieli dla siebie pewnie zbyt dużo czasu. Zebrałam się na odwagę i tym razem to ja go pocałowałam. 
                                                 
-------------------------------------------------
Także co ja chciałam wam powiedzieć... 
Przede wszystkim chcę wam podziękować za piękną liczbę wyświetleń. Powiem szczerze, kiedy zakładałam tego bloga, nie spodziewałam się wcale, że zostanie on tak pozytywnie przez was przyjęty. :')
Jednak jest to już rozdział 25, więc postanowiłam w główce to i owo sobie podsumować i muszę wam wyznać, że jeszcze kilka dni temu myślałam o zakończeniu bloga...
Ale na szczęście widzę przed sobą multum możliwości na przyszłość mojego pisadła! :) 
Jeszcze raz wam za wszystko dziękuję! 

sobota, 2 sierpnia 2014

Rozdział XXIV

         Ucieszyłam się świadomością, że wysłałam Matsa do domu. Bujałam myślami po czarnym morzu wyobraźni, które widziałam teraz niesamowicie wyraźnie przed sobą. Wszystko to było tak nierzeczywiste... Liczba cyferek i literek potrafiła z ogromną łatwością wywrócić moje życie do góry nogami. Przed sobą zauważyłam mały, jasny punkcik, który zapewne miał mi służyć pomocą. Jak ćma lgnąca do światła, zaczęłam podążać w tamtym kierunku. Nie czułam niczego, oprócz nieznośnego poczucia bezsilności. Szanse są nikłe, jeśli w ogóle. O ironio, w cale nie miałam ochoty dalej walczyć. Zawsze znana pełnia energii jakoś teraz uciekła, a ja chciałam się poddać. W mojej naturze aż do tej pory takie określenie nie miało miejsca bytu. Teraz zagościło się w moim umyśle na dobre. Nagle poczułam kołaczący ból z tyłu głowy. Moja skóra równie dobrze mogłaby konkurować z porcelaną, jeśli chodzi o kolor. Wrzasnęłam, czując, jak coś niewyobrażalnie mocno piecze mnie na czole.
    Z każdą chwilą wracałam do ponurej rzeczywistości. Szpitalne światło boleśnie zakuło mnie w oczy. Sapnęłam głośno, panicznie chwytając się ramion lekarza stojącego nad mną.
  - Spokojnie, proszę pani. Ta reakcja jest zrozumiała - mruknął, siadając na rozchybotanym krześle. Nieskazitelnie biały pokój raził wrażliwe na taki natłok jasności rozszerzone źrenice. - Przecież to nie koniec świata.
   Miałam ochotę wymierzyć mu siarczysty policzek. Bynajmniej dla niego nic się nie kończy, ale dla mnie to droga na dno. Chyba nikt tego nie rozumie.
    - Jest pan pewien, że to na pewno to?- zapytałam, siląc swoje struny głosowe coś na kształt pewności siebie, której teraz w tej batalii potrzebuję aż nadto.
    - Przecież guz można wyciąć...
    - Do cholery, na płucach?!Wiesz, ile osób przeżyło statystycznie taką operację?!
  W końcu wyrzuciłam tą wiadomość do świata rzeczywistego. Spojrzałam przepraszająco na lekarza, który zdawał się rozumieć mój wybuch. Westchnęłam cichcem, dopiero chyba teraz pojmując tak naprawdę grozę całej sytuacji. Przeczesałam nerwowym ruchem włosy, wstając z trzeszczącego łóżka stojącego przy ścianie.
    - Jak na razie nie ma co się dodatkowo denerwować. Pozwoliłem sobie panią zapisać na tomografię w przyszły piątek na godzinę siedemnastą trzydzieści. Czyli widzimy się za pięć dni?- zaproponował, posyłając mi pocieszający uśmiech. Gdy już miałam wychodzić, wręczył mi skierowanie do ręki, po chwili znikając za rogiem lśniącego od czystości korytarza. Poprawiłam ciężką torbę, która cały czas zjeżdżała mi w dół ramienia. Nagle poczułam, że ktoś mnie obserwuje. I wcale się nie myliłam. Moje oczy napotkały znajomą, męską sylwetkę. Nadal miał na sobie ten cudny niebieski, cienki sweter. Jeśli kiedyś napotkałabym damską wersję tego ubrania, kupiłaby go bez najmniejszego wahania. Odchrząknął dość głośno, zauważając, iż bujam w obłokach.
   - Szefowo... czy wszystko dobrze?- nuta zaniepokojenia w głosie Adama sprawiła moje receptory głosowe w osłupienie. W pracy traktował mnie dość chłodno i obojętnie, co mówiąc szczerze nawet mi pasowało. Nigdy nie lubiłam wdawać się w jakieś relacje z pracownikami, chociaż można powiedzieć, że wyjątek stanowiła moja przyjaciółka. Ale ona to zupełnie co innego, ponieważ znałyśmy się od czasów pierwszej podstawówki. Pokiwałam głową, chcąc uspokoić podejrzenia, które być może teraz zaczęły kiełkować w głowie mężczyzny.
   - Może być. A jeśli mogę spytać, co ty tutaj robisz?- zapytałam, dopiero w tej sekundzie zauważając szpitalny fartuch, który niewątpliwie miał na sobie.
   - Pracuję dodatkowo. Przeprowadzam badania, sprawdzam ich wyniki. Robię naprawdę różne rzeczy, a wygląda mi na to, że przyszłaś tutaj nieprzypadkowo - raczej nie przechodziliśmy na 'ty' aczkolwiek w tej chwili było mi to naprawdę obojętne.
    - Muszę już iść - ucięłam naszą rozmowę w jednej chwili, odwracając się do niego plecami. Zdecydowanym krokiem minęłam recepcję. Wręcz gorące powietrze uderzyło mnie gwałtownie w twarz, mrocząc na chwilę świat przed mną. Gabinet był klimatyzowany, więc dlatego czułam się dziwnie. Usiadłam sztywno na ławce, na zmianę rozprostowując  i zginając palce. Potrzebowałam chwili spokoju i wyciszenia, by móc wszystko zrozumieć. Czułam, jakby wszystko wokół mnie było nieosiągalne. Jakaś kobieta szła chodnikiem, prowadząc przed sobą wózek, a w nim gaworzące dziecko. Natomiast przy swoim boku trwał najprawdopodobniej jej mąż. Czyli mi nie będzie dane zaznać takiego szczęścia, nie będę mogła założyć swojej rodziny? Wszystko było takie niesprawiedliwe! W zupełnym osłupieniu łzy wielkości grochy zaczęły spływać mi po policzkach. Nie szlochałam, nawet nie drgnęłam. Trwałam w ciszy. Drżącymi rękoma wyjęłam telefon z torby. Zacisnęłam usta, zauważając godzinę na wyświetlaczu; gdybym zadzwoniła do Marco, to i tak by nie odebrał, bo jest na treningu.
    Chciałam z nim być. A to ma się tak skończyć? Na górnym pasku zauważyłam znacznik aż dwudziestu nieodebranych połączeń. Ukryłam twarz w dłoniach, nie wiedząc, co z sobą począć. Komórka w mojej ręce zabrzęczała.
   - Ugh, gdzie jesteś?- zapytał znajomy głos, a ja prawie się uspokoiłam. Jeszcze mi do tego bardzo daleko.
   - Przyjechałbyś po mnie?- poprosiłam aż nazbyt płaczliwym głosem, na który nie pozwoliłabym sobie w normalnych okolicznościach. Rozłączył się, a ja wiedziałam, że przyjedzie. Dla niego i dla wszystkich moich przyjaciół... warto by powalczyć.